kaniagostyn *UKS Kania Gostyń
Klasyczny kok. Bardzo wytworny na wilkie wyjscia a jaki latwy do wykonania czyli kok:
1.Najpierw gladko zaczesz wlosy i sciagnij je z tylu glowy. Potem chwyc je w obydwie dlonie i mocno je skrec. Nastepnie zwin je dosyc luzno w ksztalt slimaka. Na koniec zepnij prowizirycznie fryzure na srodku duza klamra do wlosow
2. Wlosy skrecone musisz dobrze umocowac. Wepnij w kok szpilki do wlosow. Kiedy fryzura jest dobrze upieta umocuj koncowki wlosow za pomoca klamry.
3. W wewnetrzna czesc koka rowniez wepnij szpilki. Kiedy fryzura jest ostatecznie upieta, spryskaj kok i czubek glowy lakierem. Dzieki temu wlosy nie beda sie wyslizgiwac i fryzura sie nie rozsypie
Wiadomo ze bez rysunkow raczej trudno ale to naprawde jest proste, polecam O nieznośnych symbolach upływającego czasu.. - Bynajmniej! Przychodzisz w jak najbardziej odpowiednim momencie. - udało jej się wreszcie upiąć włosy w kitkę - Cóż..Osada opustoszała. Jak widzisz,cicho tutaj. Zupełnie inaczej niż za bytności Wazzdaki czy Rizzy. Nie ma kto pracować, nie ma kto o to dbać. - powiodła ręką po otoczeniu. - No, a na domiar złego, pewne podejrzane bractwo, a właściwie powiedzmy sobie szczerze sekta - Szpon Azelanesha - odprawia jakieś krwawe rytuały z elfów i bogowie wiedzą kogo jeszcze nie pytając nikogo o zdanie. Jak można się łatwo domyślić ani inkwizycja ani inne rzekomo "dostojne persony" nie potrafią poradzić sobie z tym problemem. Zatem my stanęliśmy do walki. - odgarnęła jakiś niesforny włos z czoła i położyła ręce na biodrach stojąc w bardzo męskiej, porucznikowskiej pozie. Millu Anelin. 1. Imię [imiona] i nazwisko postaci: Millu Anelin
2. Data urodzenia: 05.06.1994 r.
3. Dom: Otoño
4. Klasa: V
5. Opis wyglądu: Millu to dziewczyna średniego wzrostu. Mierzy metr i sześćdziesiąt cztery centymetry. Ma włosy czarne i lekko pofalowane, sięgające za łopatki. Zawsze nosi je rozpuszczone, chyba, że musi je upiąć to wtedy to robi. Oczy ma uderzająco niebieskie i błyszczące jak ocean. Nos jej jest mały i lekko zadarty. Chodzi prosto i z wielką gracją. Nigdy nie była dziewczyną lubiącą się stroić.
6. Charakter: Jest osobą pewną siebie, często nieufną wobec innych. Zawsze jest uparta i zdecydowana na wszystko. Nie wybacza krzywd. W porównaniu z innymi osobami Millu łatwo wyprowadzić z równowagi, choć w głębi serca jest bardzo wrażliwą dziewczyną co czasem ją denerwuje. Jest wybuchowa, chociaż na ogół jest sympatyczna. Nie lubi samotności. Jeśli sobie coś postanowi , dąży do tego za wszelką cenę. Nudzi się bardzo szybko, więc wymyśla mnóstwo pomysłów. Nie musi być w centrum uwagi
7. Historia postaci z uwzględnieniem domów, bądź szkół rodziców: Millu urodziła się w Puertollano i mieszka tam do tej pory. Jest jedynaczką, gdyż rodzice nie chcieli mieć więcej dzieci. Oboje są czarodziejami i uczęszczali do Valestil. Matka jej była Primaverką, a ojciec Invierniakiem. Millu nie miała jakichś przygód. Jej życie było pozbawione tego dopóki nie pojawiła się w zamku. Tu miała zamiar poznać prawdziwych przyjaciół i oderwać się od codzienności.
8. Status krwi: Czysta
9. Inne: [animagia, metamorfomagia itp. - wypełnia administracja po zaakceptowaniu]
10. Jesteś uczniem szkoły od pierwszej klasy, czy przeniosłeś/aś się z innej szkoły?: od pierwszej klasy
11.Dom, do którego chciałbyś/chciałabyś należeć i dlaczego: Jest mi to obojętne.
Rozwiń charakter i historie postaci. nasze fryzury i dylematy na temat. Dzięki dziewczyny
Mi tez się podoba opaska ale chcę się już jej pozbyć dlatego zapuszczam. To było wygodne jak miałam króciutką tą grzywkę, bo mogłam nawet iść pod wiatr i mi się nie ruszała ale teraz jak jest dłuższa to wydaje się strasznie rzadka i jak chorągiewka powiewa. Tyle ją noszę (zdejmuję tylko na noc) że mi się włosy już tak same układają. Nie wygląda to dobrze.
elenka, może i wyglądają na łatwo układające się ale są naturalnie średnio kręcone. Na pierwszym zdjęciu są wyprostowane, na drugim świeżo dyfuzorowane po umyciu super szamponem i po jakiejś odżywce a na trzecim grzywka wyprostowana a reszty nie widać. Od lat włosy są moim koszmarem. Nawet jak super wyprostuje to wystarczy odrobina wilgoci i znów się skręcają. Ale jak chcę żeby były kręcone to opadają i wyglądam jakby ich wszystkich w sumie było z 15. Są tak beznadziejnie po środku. Jak zwiąże je na chwilkę np tylko do wiązania chusty czy na szybki prysznic to już muszę je tak zostawić bo widać z tyłu ślad po gumce.
Amanii, na tym ostatnim wyglądasz ekstra! A może grzywkę obciąć na równo? Będą wyglądały na gęściejsze a resztę można na gumę potargać susząc i w razie potrzeby poprawić lakierem. Ja bardzo lubię takie króciutkie grzywki. Swoją uwielbiałam ale już tyle czasu ją mam że mi obrzydła no ale z drugiej strony jak teraz próbuję bez opaski chodzić albo grzywkę upinać to jakoś tak gorzej. Ech zaraz się okaże że zamiast zapuszczać znowu sobie obetnę Poszukam zdjęcia bo wiem, że gdzieś powinnam mieć. Strasznie to wygodne.
No dobra znalazłam ale nie wiem czy je wstawiać bo ja je robiłam żeby uwiecznić moje nowe duże piersi zanim znikną ale i tak mi się cale nie załapały
A cooo mi tam- o taką grzyweczkę mi chodzi.
Vegas. Dzięki za opinie ;) Zrobiłam nowy odcinek. Przepraszam za jego krótki format, ale niestety musiałam napisać od nowa, po tym, jak komputer siadł. Vegas, odcinek II - Łza Kiedy nazajutrz się obudziłam, dobiegły mnie te same smugi słońca co wczoraj. Przedzierając się przez wrzosowe zasłonki ich barwa mieniła się odrobinę szkarłatem, jakby wielki, czerwony pąk róży nabierał kolorów. Nie chciałam teraz myśleć o różach - zawsze gdy wirowały w mojej głowie miało się stać coś złego. Kolce, to mnie najbardziej przerażało. Ale może kłujące pędy wkrótce miały się zmienić w miękkie łoże płatków fioletowych irysów? Co ja bredziłam? Miałam tak zawsze, gdy wyrywałam się z błogiego snu. Chciałam zostać pogrążona w jedwabiu i żeby jedwabna była droga mojego życia. Wariuję. Wariuję! - Koniec tego...-bezgłośnie szepnęłam. Chwilę potem byłam już w łazience. Wzięłam zimny prysznic, bo dzień zapowiadał się naprawdę słoneczny jak na tę część świata. Potem już tylko umyłam zęby, wyczesałam włosy i ubrałam stary, niebieski dres. Leżał w moim pokoju nie pamiętam od jak dawna i zawsze służył w ciepłe dni - materiał nie tyle co rozgrzewał (a kupiony był właśnie w tych zamiarach), co chłodził niczym satynowa pościel w duszną noc. Zbiegłam na dół i nawet nie miałam czasu przygotować porannego posiłku, tylko ile sił w nogach przebiegłam ulicę i pokonałam jeszcze kilka innych ścieżek, by w końcu dotrzeć do sklepu Doris. Za cel miałam kupić trzy paczki karmy dla kotów. Przecież Quo nie mógł zostać wyżywiany przeze mnie resztkami z ostatniego lunchu i dokarmiany przez sąsiadów. Zresztą był tak sędziwy i leniwy, że chyba wolałby zostać w domu i głodować, niż chodzić od domu do domu i na maślane oczka przywoływać łaskę mieszkańców Soutley City. Mieszkaliśmy bowiem pięć minut spacerkiem od wschodniej granicy Campidge - naszego rodzinnego miasta, jeśli miastem można je było nazwać. Z łatwością dobiegłam do okna sklepowego i pomachałam na powitanie Doris. Miałam ją też zapytać, czy w razie mojego wyjazdu do Vegas zaopiekowałaby się moim kotem. Ale pomyślałam, że lepiej nie rozgrzebywać tej sprawy do czasu ostatecznej decyzji. Nie wiedziałam nawet jeszcze, czy mnie przyjmą. Śmiało wkroczyłam przez szklane drzwi na zielone linoleum. - Dzień dobry Doris! - krzyknęłam w stronę przeciwległą do wejścia, do blatu na której spoczywała kasa a za nią na wysokim stołku siedziała niska, krępa kobieta o zielonych oczach i orzechowych włosach. Miała na sobie obcisłą koszulkę polo i zdobiony kwiecistymi wzorami krótki fartuszek. - Cześć Sam! - odpowiedziała równie radośnie - Gdy tylko Cię zobaczyłam, przygotowałam dla ciebie tygodniową porcję dla Quo. Trzy paczki cielęcych roladek z marchewką, tak? - Tak, dokładnie. - rzekłam, po czym wręczyłam pięciodolarowy banknot Doris. Ta babka zawsze mnie rozśmieszała. Może to jej budowa sprawiała, że na moją twarz wkraczał uśmiech? A może to te urocze dołeczki i mocarny kok wysoko upięty na jej głowie? Nie ważne. Lubiłam ją. Była dla mnie kochaną ciotką, która w razie potrzeby przyniesie mi kilka domowych ciasteczek z czekoladą i rogaliki z dżemem. Pocieszy, zetrze słone łzy w policzka. Pożegnałam się z nią i wyszłam przed budynek. Z prawej strony jechało kilka samochodów: zdawało mi się, że były to chevrolet, fiat i mercedes. Ostatni zdecydowanie robił wrażenie. Przyciemniane szyby, lśniący, czarny lakier. Widać, że ktoś, kto nim jeździł, nie narzekał na sytuację finansową. Srebrny chevrolet i żółty, niepozorny fiat przejechali przez przejście dla pieszych i tylko czarny wóz postanowił zatrzymać się. Ja, jak to miałam w zwyczaju przebiegłam przez pasy, ale przezroczysta, plastikowa siatka zerwała się i jedna paczka kociej karmy wypadła na jezdnię. Cofnęłam się, żeby podnieść zielone opakowanie z ziemi. Odwróciłam się na pięcie. Potem usłyszałam już tylko głuchy dźwięk spadających kamieni i poczułam niewyobrażalny ból. Przed oczami zaistniała ciemność, a po policzku pociekła znajoma łza... Dla mojej Nadobnej Zilki. Dziękuję za życzenia, acz własnie wróciłam z podrózy poslubnej Było egzotycznie i miło, a potem było jeszcze lepiej, bo dołączył do nas Kubuś.
Ok, to zrelacjonuję swój slub i wesele, może kogoś to zainteresuje w równym stopniu, co mnie, he he.
Wstałam sobie rano i już wiedziałam, że ten dzień mi się nie podoba. Dlaczego mi się nie podobał?- trudno powiedzieć, podejrzewam, że bioprądy i inne diabły iwany nie sprzyjały mi w tym dniu i ogólnie miałam wszystkiego dosyć, zanim się zaczęło. Obrałam więc kierunek "przetrwajmy ten dzień i ruszajmy w podróż poslubną".
Ogólnie byłam przekonana, że będę zawalona rozmaitymi sprawami do załatwienia, jakież było więc moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że mam ponad dwie godziny absolutnie wolnego, pustego czasu. Po zjedzeniu sniadania, umyciu się i takich tam pierdołach, zasiadłam z moją szwagierką do stołu, zapaliłyśmy papierosa i zaczęłyśmy się setnie nudzić. W związku z tym uznałyśmy, że jest to doskonała chwila na obejrzenie jakiegoś filmu, a że akurat TCM nadawał stary romans z Marylin Monroe, więc sledziłyśmy z zainteresowaniem akcję popalając kolejne papierosy.
Co jakiś czas przerywałam sobie to urocze zajęcie myciem podłogi lub zmywaniem naczyn, bo miałam akurat atak pedantyzmu przedslubnego.
Potem przyjechała moja koleżanka z aparatem fotograficznym, więc sekundowałysmy dzielnej Marylin we trzy i wymieniałyśmy prognozy na temat zakończenia filmu.
Potem przyjechała fryzjerka. Była to czwarta fryzjerka, która zajmowała się moimi włosami- wszystkie poprzednie próby były do d..y i wyglądałam jak maszkaron. Tym razem uznałam, że nie mam już sił na użeranie się z fryzjerami i pozwolę sobie na ryzyko. Fryzjerka upięła mi włosy wedle moich wskazówek, po czym okazało się, że połowa włosów wyłazi z warkoczy, zaś czas biegnie nieubłaganie i nie mamy czasu na poprawki. Wobec powyższego szwagierka razem z koleżanką zostały wysłane do kwiaciarni celem zakupienia maksymalnej ilości kwiecia, którym mozna by przysłonić kłaki. Tu dodam, że była to niedziela, a więc dzień, w którym zwyczajowo kwaiciarnie są pozamykane. Po półgodzinie udało im się znaleźć stosowny przybytek, w którym kupiły jakieś róże i inne margerytki płacąc jak za zboże.
Następnie nadziałyśmy te biedne kwiatki na druty i wetknęłyśmy je w mój wyszukany fryz, co wyglądało chyba nieźle, zwłaszcza, że połowa obecnych pań żądała ode mnie telefonu do mojej fryzjerki.
Potem przyjechała pani od pacykowania, co dało mi ten niezwykły luksus bycia malowaną niczym gwiazda filmowa. Efekt wyszedł zadawalający, a mnie ogólnie trudno zadowolić. Nie powiem, ile gramów tapety miałam na twarzy, ale dałoby się tym pomalowac sredniej wielkości pokój. Mimo to makijaż wyglądał naturalnie.
Potem okazało sie, że już wcale nie mamy czasu na nic, bo przyjechał pan młody, rodzice, mój syn i w ogóle poł Warszawy mi się zwaliło do domu, więc zostałam zagoniona do ubierania się w suknię ślubną.
Tu muszę dodać kilka uwag na temat tzw. bielizny slubnej, na którą wydałam majątek ( a co, raz się za mąz wychodzi, nie? No, przynajmniej teoretycznie... ), a która mnie rozczarowała w stopniu najwyższym.
Przede wszystkim pończochy z fikuśnym pasem do pończoch. Boże, co za makabra! Wyglądają tak ponętnie na czternastoletnich modelkach, a na mnie wcale nie chciały wleźć. Nie wiem, kto wymyślił tylne sprzączki na pasie do pończoch, ale przysięgam, że tego ustrojstwa nie da się zapiąć. Dopiero przy pomocy szwagierki i koleżanki udało mi się zakuć tę jedwabną zbroję na swoich obfitych udach, przy czym zaklinałam je, aby patrzyły na sufit, a nie na moje cellulitisowe posladki, co jeszcze wydłużyło czas całej operacji. W końcu byłam zapięta i dopięta, oraz gotowa do nakładania konstrukcji halkowo- sukniowej.
Tu się okazało, że wbić się w suknię to jedno, a czuć się w niej swobodnie to drugie. W suknię wbiłam się z łatwością, ale tylko przy opcji "zapięty suwak". Przy opcji "zapięty suwak i haftki" sytuacja się mocno skomplikowała. Czułam się jak Scarlett O'Hara wołająca "Mammy, ściskaj mocniej! Musze mieć 16 cali w talii!", z tym że ja chciałam jeszcze dodatkowo oddychać i normalnie chodzić, co było niemożliwe.
Muszę się jednak pochwalić i napisac, że suknia miała rozmiar 38, he he! Cel został osiągnięty, ale mój żołądek chyba nigdy nie dojdzie już do siebie po tym traumatycznym wspomnieniu.
A dalej nie pisze, bo za długo mi te wspomnienia wychodzą.
R*
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plshirli.pev.pl
|
|
|